Beata Golacik

Leszek Żuliński "Lot nad kukułczym gniazdem" (O tomiku Kaliny Kowalskiej "Za mną przede mną")


 

         „Tworzydło językowe”, z którego budujemy wiersze, może być gotowcem – jak cegła wzięta ze stosu lub, nie daj Boże, pustak, może jednak być lepione z własnej gliny i według własnej receptury, do czego talent mają nieliczni.

         Kalina Kowalska (pseudonim Beaty Golacik ze Świdnika) ma ten talent i choć patronuje mu obecny tu duchem Tymoteusz Karpowicz, to nie jako mistrz „do naśladowania”, raczej jako straszy krewny z tej samej wioski języka. Słowa w tych wierszach nie są gładkimi babkami wypukiwanymi z foremek w zatłoczonej piaskownicy literackiej – one są łowieniem w rozsypanym piasku sensów sfragmentowanych, zdezintegrowanych, z których chciałoby się ułożyć we własnym lustrze jakiś wizerunek własnego ładu, też niepewnego, też niespoistego, a przynajmniej wytrąconego z rutyny „zglajszlachtowania” w tyglu norm i uzusów pospolitych. Doznanie odrębności i samotności jest być może najistotniejszym doświadczeniem Kaliny Kowalskiej.

         W tej poezji, a nie w literaturze w ogóle, obraca się klucz do samej siebie. Między nią, poezją, a mową ciała i duszy nie ma żadnego zastanego know how; ona sama rodzi metodę o rozprawie. Ach, w jakich nowych konstelacjach pojawiają się tu słowa, jak dziwią się sobie, jak pozwalają z siebie wypreparować „nową diagnostykę” ducha, życia, losu i świata, całego tego kosmosu, w którym nie tylko poeci są zagubieni jak dzieci we mgle. Co ciekawe, Kowalska nie jest tak „radykalna” jak Karpowicz ani tak krotochwilna jak Białoszewski, jej „majstrowanie w słowie” jest mniej spektakularne (akrobatyczne?), lecz efekty rewaloryzacji zastanego „świata przedstawianego” uznałbym za nie mniej oryginalne i osobliwe.

         Tomik za mną przede mną jest późnym debiutem. Wprawdzie ta autorka ma już za sobą publikacje internetowe i pierwszą książeczkę, lecz sama uznaje dopiero tę za „debiut właściwy”. Nie znam niczego, co wcześniej publikowała, lecz ten zbiór jest tak dojrzały i nieszablonowy, że prawdopodobnie poetka wie, co mówi. Myślę też, że takich wierszy nie pisze się wcześniej. Bowiem jakiej byśmy wiwisekcji nie dokonali na ich żywej tkance słów, to w ich miąższu ością stoi jeszcze ta pestka egzystencjalna – twarda i gorzka, której nie da się rozgryźć mlecznymi zębami poezji. Trzeba dorosnąć i nasiąknąć życiem, by z jego soków wycisnąć esencję, toksyny i pestycydy, choć te ostatnie nie śpieszą się, by poprzez akt twórczy chronić nas przed „szkodliwością życia”, chorobą męczącą i w końcu śmiertelną.

         Tomik poprzedzony jest krótkim wstępem odautorskim, w którym poetka wyraża wątpliwość, że poznamy ją poprzez wiersze. Solipsystyczna tajemnica każdego ego jest – jej zdaniem – nie do przeniknięcia nawet w tak ekshibicjonistycznym akcie, jakim jest pisanie. W swoim przypadku określa to jako lot nad kukułczym gniazdem. I ta tajemnica jest nam poniekąd tu narzucana. Nie podjąłbym się po tej lekturze jakiejś zdecydowanej rekonstrukcji świata wewnętrznego tzw. podmiotu lirycznego, wolałbym uszanować jego ezoteryczność – acz ona właśnie jest tu kusząca i intrygująca. Zresztą problem i w tym, że autorka jest mistrzynią „paradoksu egzystencjalnego”, a ten trudno poddawać dyskursowi. Jej największym darem jest „inne słyszenie języka” – analityczne, wyłapujące podsensy, nadsensy, konteksty i to zderzające je w taki sposób, który nas zaskakuje i otwiera nowe prawdy. Także cudowna gra frazeologią. Do języka trzeba „mieć ucho” – jak do muzyki; z tego daru wyrastają najbardziej oryginalni poeci... Ale nad tym wszystkim wiersze Kowalskiej mają jeszcze coś najważniejszego – swoją mądrość, swoja „czułość niuansu”...

         Na to wszystko przykładem, jednym z wielu możliwych, niechaj będzie fragment jednego z wierszy: szukam słów którymi cię przepiszę / z głowy na papier – wiotczejący / tak brzmiałoby twoje indiańskie imię / gdybyśmy byli dziećmi / być może podziwiałabym pióro / sterczące dumnie zza twojej głowy / sny o potędze – gdybym była jak ty / bezwładna nadal moglibyśmy tworzyć / rezerwat z nas dla dwojga ja / myliłam się trafniej // muszę cię nazwać żeby zapomnieć / – wietrzejący smak bladą twarz. Konieczny jest jeszcze tytuł tego wiersza: nigdy nie byłam bardziej sama niż z tobą. Być może to w krótkiej recenzji wystarczy jako przykład wyrafinowania tej poezji i jej niuansów, także subtelnej gry słowami, znaczeniami, polami semantycznymi (szczególnie ich kontaminacją) itd. Bywają tu także teksty o wiele krótsze, ale ich „ciężar” pozostaje nie mniej wymowny i nośny. To jest po prostu wyższa szkoła jazdy!

         A nad tym wszystkim jakiś osobliwy moralitet egzystencjalny o wiecznym zdziwieniu samą sobą i poszukiwaniu wewnętrznej prawdy, o krętych ścieżkach doznawania siebie i świata, o interpersonalnych meandrach (nie)porozumienia, o tej dziwacznej psychodramie życia, którą bardziej czujemy niż pojmujemy i która najwierniej odbija się w lustrze języka, który kryje słyszalne głoski i niesłyszalne morfemy naszej znanej i nieznanej, jasnej i mrocznej tożsamości.

         W ostatnim okresie przeczytałem kilka wspaniałych, nowych tomików poezji: Tropy Małgorzaty Lebdy, Szczekanie głodnych psów Beaty P. Klary, Drzazgi i śmiech Marcina Orlińskiego, Bez imienia Sławomira Płatka, Spektrum Piotra Mosonia... A teraz kolejne, wielkie zaskoczenie... Nad dodatek tomik bardzo ładnie wydany, w koncepcji graficzno-edytorskiej samej autorki.

 

Kalina Kowalska za mną przede mną, posłowie Jacek Sojan, Lublin 2011, s. 88


Źródło: Gazeta Kulturalna Nr 5/2011

Od 2 do 10000 znaków