Beata Golacik

Marek Rapnicki "ŁUP-KI" (O tomiku Kaliny Kowalskiej "Łupki")

Głupi jestem. Wychowałem się na Herbertach i Miłoszach, na  Bodlerach i  Łitmenach. Jeśli już to miłosne wersy Apollinaire’a,  Leśmian. Nigdy nie miałem  skłonności do Przybosia, Karpowicza. A tu  – masz babo… Smakowicie wydana książeczka nie tyle zaprzecza, co  omija prawie wszystkie „powinności” mojej ulubionej  poezji. Spełnia  natomiast jeden kardynalny wymóg: liryczne miniatury oparte są o świętą zasadę „Szanuj lasy!”. Miniaturowe, nieledwie „japońskie” formy Kaliny Kowalskiej porywają się z poetycką motyką na słońce sensów, niedopowiedzeń, ulotnych skojarzeń. Porywają się skutecznie, bo gdy czytelnik dobija do drugiego brzegu tego tomiku, do ostatniego wiersza, jest już przekonany, iż w polszczyźnie nie ma nic jednoznacznego. Dzieje się tak, gdyż Kalina Kowalska szukając swojej ścieżyny w gąszczu znaczeń i jednak tradycji, opiera się (a nie – komu :) o wieloznaczność naszej mowy, idiomatyczność języka. Do zabawy znaczeniami dodaje swój talent słowotwórczy oraz inteligentny humor, dystans,  zdolność do balansowania pomiędzy dramatem a komedią. Często w jednym utworze. Powstaje w ten sposób mozaika albo lepiej – patchwork - ułożony ze słów, które się od lat obok siebie nie widziały. I same zdziwione są takim sąsiedztwem, więc wywołują zdziwienie u czytającego. Zdziwienie, lecz nie – niezrozumienie. Wiersze te bowiem odwołują się do instynktownego, jakby pozawerbalnego czucia języka, które – okazuje się – potrafi rozszerzyć „płuca” zapisu o długości czasem zaledwie dwóch, trzech wersów. To droga ryzykowna, ale jest w „Łupkach” wystarczająco dużo dowodów, że artystycznie opłacalna. Nie znaczy to przecież, że Autorka ściga się po sukces. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że pochłonięta jest przede wszystkim rozmową z samą sobą (jak to poeta), i że niedyskretny czytelnik zagląda jej przez ramię. 
I co widzi?

Przy całej swej ulotności i programowemu niedookreśleniu książka jest skomponowana z żelazną konsekwencją i przypomina rockowy concept album, co oznacza, że  nie jest zbiorem przypadkowych utworów. Bo nie jest! Ale posłuchajcie Państwo sami: stópki – śrubki – słupki – tubki – trupki (no, dobrze, że Autorka nie kontynuuje tej wyliczanki…) To tytuły rozdziałów-nierozdziałów, czy też odsłon tomiku i gęba się sama uśmiecha, nawet gdy jeszcze nie wiemy, co w środku. A w środku z rzadka coś zachrzęści, czy zirytuje, bo tu niewiele „kawy na ławę”,  częściej znajdziemy perełki, z którymi trudno się rozstać, jak ta na przykład: 

***

zasadź język w zasadzie

to wszystko

czym możesz chybić

                                                                albo ta –

***

odłup korę

oczyść łup

słupniku słów

rdzeń twój

wiersz

grób

„Łupki” są trzecią, wydaną w nieodległym czasie, książką Autorki. Są – rękodziełem, pysznym przedmiotem i jednocześnie przyczynkiem do diagnozy stanu rodzimego rynku wydawniczego. Czy książka taka mogłaby ukazać się np. w Wydawnictwie Literackim? Mogłaby. A dlaczego się nie ukazuje? Bo by się „nie sprzedawała”. Bo nie ma „nazwiska”. Nazwisko jest, nawet dwa, tylko nie takie, które się sprzedaje. Bo nie ma go w rejestrach specjalistów od nazwisk. 

Ów przedmiot, książka, inkrustowany jest zdjęciami, dziełami innej autorki. Co łączy słowo i obraz? Swoisty minimalizm. Zwartość i  sensualność, nacisk kładziony na z n a c z e n i e. „Gładzie” tych fotografii (kiedy trzeba) i ziarno (kiedy trzeba) wprost prowokują, by je dotknąć opuszkami palców. Dopełniają słowa.

 „Łupki” zaś kończą następujące wersy:

***

tak mów tak idź aż cię przekroczy

cisza która nie zna granic

Uśmieje się Autorka tych słów, ale przecież ja z nich odczytuję wezwanie na kształt Herbertowskiego Bądź wierny/ Idź, tyle, że każdy artysta ma „ciemny kres” na swoją miarę, wyjęty ze swojej własnej mitologii, ukrywający unikalną, niepodrabialną tajemnicę.

Poetka jest wyjątkowo suwerenna, programowo stroni od ujawniania literackich pokrewieństw, ale przecież nie ma ludzi bez idoli. Więc miarą literackiej doskonałości jest dla Kaliny Kowalskiej twórczość Krystyny Miłobędzkiej, wytrawnej, acz pomijanej w zestawieniach „największych” poetki. Właśnie cytaty z Miłobędzkiej stanowią, na początku i końcu książki, latarenki u wejścia do portu. Portu, w którym można się zaopatrzyć w ładunek cennych łupków, czyli słów, skrojonych na Kalinową miarę.

 

Źródło: Almanach Prowincjonalny Nr 18/2013

Od 2 do 10000 znaków