Anna Maria Musz "Wiersz utulony w imię – o 'Złodziejce głosu' Kaliny Kowalskiej"
Niejednokrotnie słyszałam opinie – zarówno niektórych krytyków, jak i czytelników – że nie lubią „wierszy o pisaniu”. Poezja autotematyczna jest dziś być może w odwrocie; autorzy wprawdzie posługują się słowem jako narzędziem, ale rzadko czynią je tematem wierszy. Czas exegi monumentum minął chyba bezpowrotnie (i słusznie). Jednak twórcy nadal funkcjonują w języku, myślą nim, rzeźbią w nim, z jego pomocą odtwarzają lub przetwarzają rzeczywistość. I jak Kalina Kowalska w książce „Złodziejka głosu” przychodzą z daleka by zabrać głos, powiedzieć to, co mają do przekazania, a później odejść – i wrócić w kolejnym tomie. Klamrą takiego „przychodzenia” i „odchodzenia” są w „Złodziejce...” zdjęcia autorstwa Bożenny Bielskiej, które otwierają i zamykają książkę. Ale między obrazami to poetka zabiera głos. Jej podmiot liryczny sam nazywa się tłem bez tła – w tytułowym utworze mówi:
Jestem bezdenna, nic we mnie nie osiada. O czym się
[mówi – tonie,
co trzeba wiedzieć – opada. (…)
- i dodaje: (…) jeśli zabiorę głos,/ już go nie oddam, przepadnie, nie wróci. Będę musiała/ wymyślać siebie w nowym kontekście. Głosu, słów, wierszy zdań jest w tej książce pełno. Język zastępuje zmysły, za jego pośrednictwem bada i czuje się świat, w nim się rodzi i umiera. Wszelkie sprzeczności i paradoksy można bardzo plastycznie odzwierciedlić w wierszach, „napuszczając” na siebie słowa. Można je zderzać, zmieniać ich sens, wykorzystywać przepaść znaczeniową między fonetycznymi zjawiskami o podobnym brzmieniu – i dzięki temu uzyskiwać pełniejszy obraz świata. Kalina Kowalska od dawna sięga po cały bogaty arsenał poezji lingwistycznej, który pozwala jej rejestrować takie na przykład kontrasty:
Ja jestem miła smutność,
smutna miłość.
O czarnych włosach białogłowa,
brzemienna lekkość. (...)
(„Sedno”)
Spora część „Złodziejki głosu” to właśnie siłowanie się z językiem – badanie jego granic i możliwości, a jednocześnie próbowanie, jak wiele można nazwać, gdy się z niego po mistrzowsku korzysta. A może czasem jest to nawet specyficzne z nim utożsamienie, gdy podmiot liryczny w jednym z wierszy wspomina: Pamiętam, jak nazwałeś mnie Myszeńką, by zaraz w następnym – zatytułowanym właśnie „Myszeńce” – z czułością zwrócić się do poezji:
Tak mi się, maleńka, łasisz nieubrana
po tych holach sławy, którą ci zadają
na nie twoją pamięć, nie twoje obrazy
przycinając w ramy kryształowych luster.
Poezja Kaliny Kowalskiej w „Złodziejce głosu” nie jest zatem stricte autotematyczna. Nawet gdy podmiot liryczny analizuje pisanie jako takie – jego refleksja ma podtekst psychologiczny albo metafizyczny. Słowo jest tu wręcz szóstym zmysłem. W wierszu „Karmazynowy bóg” czytamy:
Dostałam ślepca. Uczyłam się na nim,
jak opisywać kolory. Jak wylewać krew
na białe plamy oczu. Przytykałam jego dłonie
do miejsc, w których bije serce barwy.
Chciałam, żeby roztarł między palcami
lepkie krople. Mówiłam: Dotknij.
Wnętrze żywego ciała jest czerwone.
Powtarzał za mną, aż zapamiętał czerwień.
Człowiekowi pozbawionemu podstawowego zmysłu – wzroku – przychodzą w sukurs słowa. Powtarzając i zapamiętując można uczyć się świata, którego nie sposób zrozumieć. A gdyby w podobny sposób oswajać odchodzenie i śmierć? Krótki cykl wierszy hospicyjnych, w formie wypowiedzi pacjentów i lirycznych rozmów z nimi pokazuje, że chorym można przynieść świat, opowiadając o nim. A kiedy nie ma już sił, by samemu podróżować czy chodzić, można przynajmniej mówić. Mamy tu więc symboliczne zdobywanie się na odwagę powiedzenia (dosyć intymnego) komplementu pielęgniarce (jak w wierszu „Pan Edward”) albo swoiste „dyktowanie” testamentu, w którym – zamiast majątku – zostawia się innym własne przemyślenia i odczucia, a zaczyna się go prośbą Napisz o mnie („Mateusz”). W ostatecznej chwili świadomość śmierci jest nadaniem jej imienia (To t a.). A w ramach pożegnania:
(…) Najpierw ostrożnie wyjmiesz z dłoni
wenflon. Później z fizjologii filozofię jeszcze ostrożniej.
(„Pan Tharei”)
Jest w tych wierszach jakieś podskórne przeświadczenie, że słowo może być znakiem Boga w ludzkiej rzeczywistości. Nas wypowiada Wielkie Imię – stwierdza wręcz podmiot liryczny w utworze „Tajemni”. A jednak podmiotowi lirycznemu towarzyszy wielka niepewność. Zadaniem niemal niewykonalnym okazuje się opis obrazu. Co więcej – człowiekowi towarzyszy niepokój, że się już nigdy nie powtórzy/ ten sam świat w tej samej chwili. Pobrzmiewa w tym wersie jakby echo najlepszych wersów Wisławy Szymborskiej, choć nie jest to w żadnym razie oskarżenie o nieoryginalność – Kalina Kowalska w swojej wizji człowieka oraz otaczającej go tajemniczej i nieprzeniknionej metafizyki, jest całkowicie nieuchwytna i indywidualna. Ucieka od fałszywej nadziei – woli odważną i pozbawioną złudzeń niewiarę w wieczność, pamięć, młodość. Ze stoickim spokojem godzi się z koniecznościami losu. Jej podmiot liryczny mówi o życiu tak, jakby gotów był na całkowitą afirmację wszystkich jego aspektów. Siadając w lesie na ściętym pniu przyznaje nawet: Dobrze jest/ się tak zestarzeć przed śmiercią („Słoje drzewne”).
Dzięki podporządkowaniu się nadludzkiemu, niepojętemu porządkowi można nawet przeczekać tę śmierć/ pewną jak śmierć („Tautologie”). Cały ten wiersz ukazuje zresztą bardzo ważne przesłanie „Złodziejki głosu”: zjawiska w świecie są tak osobne i niezwykłe, że dają się porównać tylko do samych siebie. Nie ma przełożeń czy analogii. Jest noc ciemna jak noc, dno głębokie jak dno, dal odległa jak dal. Rzeczywistość nie znosi substytutów, rekwizytów. Tym trudniejsze zadanie ma zatem język, który chce i musi być wierny.
W człowieku jest jednak pewna słabość. Wyzwala ją uczucie – bez względu na to, czy jest to miłość, namiętność, czy też zazdrość i lęk o bliską osobę. Podmiot liryczny subtelnie broni się przed ich wpływem. Stara się opanować rozsądkiem czułą naiwność ciała:
Tylko nie wiem jeszcze, jak wytłumaczę kurze ślepe ziarno,
a skórze naiwnej, żeby się nie gładziła do ciebie.
(„Mistrzu”)
A jednak miłość w „Złodziejce głosu” też nie mogłaby być jednoznaczna i uchwytna. Książkę zamyka cykl wierszy inspirowanych poezją Edwarda Stachury, w których wyczuwa się podskórne napięcie, balansujące między zahaczającą o uwielbienie relacją mistrz-uczeń, a (prowokacyjnym oczywiście) oczarowaniem (zauroczeniem) lirycznym:
Jakby w tobie piszę. Kiedyś nawet mi się śniłeś.
Biegłeś i ja biegłam. Stąd wiem, że śniłam. Się
biegnie do życia, a ty stanąłeś przede mną taki
jasny, głodny. Pocałowałeś mnie nieoczekiwanie,
tak swobodnie zgarnąłeś do ust, jakbyś od dawna
miał do tego wyłączne prawo.
(„Misa poganina z Missa Pagana”)
Jest także w tym wieńczącym tom cyklu poczucie wspólnoty, dialogu ponad światami, prowadzonego z pozycji obecności podmiotu lirycznego „tu” i poetyckiego mistrza „tam”. A jednocześnie – kobieca kokieteria i „droczenie” się o uległość w wierszu „Jest już za późno, nie jest za późno”: Musiałabym ci oddać świat, a po co? Po co ci/ dwa światy i jedna kobieta? I choć może zabrzmieć to dla wielbicieli Stachury bluźnierczo, mam wrażenie, że uczennica przerosła mistrza. Przesłania wierszy Steda zostały tu pogłębione, wzbogacone, zmienione. To poezja innej próby.
Kalinie Kowalskiej udało się w jej tylko właściwy sposób okiełznać literackie tworzywo i twórczo wykorzystać wszelkie jego niedoskonałości. We wszystkich aspektach języka poetka dostrzega odbicie ludzkiego świata. Ograniczenia, słabości, paradoksy, niedoskonałość mowy z jednej strony, a z drugiej – twórcza moc słowa, idealnie pasują do rozdwojonej natury człowieka. I tak: z jednej strony mamy tu nietrwałość ludzkiego ciała i ułomność emocji. Z drugiej – nieśmiertelność oraz wolność myśli, ducha, metafizyczną łączność z inną rzeczywistością. A język, który swój początek miał zapewne w Słowie wypowiadanym przez Wielkie Imię, jest nadal nośnikiem owej „filozoficznej” cząstki w naszej „fizjologii”.
------
Kalina Kowalska (Beata Golacik), „Złodziejka głosu”. Wyd. Psychoskok, Konin 2016, s. 78.
Źródło: http://pisarze.pl/index.php/recenzje/12861-anna-maria-musz-wiersz-utulony-w-imie-o-zlodziejce-glosu-kaliny-kowalskiej.html
Polecane
- 0 Komentarze
- Nowy komentarz