Leszek Żuliński "Światło słów i snów" (O tomiku Kaliny Kowalskiej "Światło")
Niecały rok temu ukazał się tomik Kaliny Kowalskiej pt. za mną przede mną,który wyróżniał się pośród „produkcji poetyckiej” ‘2011. Były tego echa, choć – jak wiadomo – poetów i nowych tomików dziś tyle, że autorzy, nawet ci najlepsi, z trudem przebijają się do świadomości czytelniczej i trzeba by cudu, aby po swej pierwszej, choćby znakomitej książce, zyskiwali należne im miejsce w rankingach wartości. Te rankingi zresztą są bardzo „środowiskowe”, uzależnione od „księstw udzielnych”, na jakie podzieliła się poetycka Polska. Może to nawet naturalne, bo nikt dzisiaj nie jest w stanie ogarnąć tego, co dzieje się w poezji, mającej, w zdawałoby się parszywych dla niej czasach, znakomitą kondycję. Kalina Kowalska na dodatek nie idzie w peletonie dzisiejszych „nowych roczników” (urodziła się w 1966) i konkursowiczów (nie wysyła wierszy na konkursy); świadomie wybrała dla siebie miejsce poza peletonem i z dala od giełdy wydarzeń literackich. W moim myśleniu kojarzy się pod tym względem ze starszą od siebie Krystyną Miłobędzką (poetką o podobnych proweniencjach i zachowaniach) oraz z młodszą, a znaną z naszego portalu Anną Marią Musz, która też wchodzi do literatury „bocznymi drzwiami”, przy których nie stoją jupitery.
Tymoteusz Karpowicz i Krystyna Miłobędzka to bez wątpienia ten korzeń, z którego Kowalska wyrosła. W dalece posuniętym uproszczeniu chodzi mi o tzw. poezję lingwistyczną, o tę wiwisekcję słów, składni, frazeologii, semantyki, która zagląda za kotarę języka i na scenę wychodzi w jego nowym wcieleniu, co – jak wiadomo – rewaloryzuje świat naszych skojarzeń, pojęć i emocji. Kowalskiej nie da się uzależnić od tych „protoplastów”, bo ona jest „samoswoja”, inna, ale też nie da się tych asocjacji pominąć.
W tomiku za mną przede mną dokonała spektakularnych popisów swego „talentu językowego”, tu dla przykładu przytoczę tylko jeden, szczególnie mój ulubiony, krótki, czterowersowy wierszyk pt. „rozdrapane”:skąd wy zemnieludzie / tyle was panoszę / w sobie wasze / noszę skądwy.
Proszę się wsłuchać w sens tej „manipulacji” słowami – to jest majstersztyk językowy, sytuacyjny, imaginacyjny i egzystencjalny. W tej chwili – tu zdradzam tajemnicę Autorki – powstaje kolejny cykl pt. łupki, w nim tego typu „zabawy” są koncertem niesłychanym, momentami zabawnym, lecz zawsze inspirującym do refleksji na temat zbieżności struktury języka i naszej, jemu wyłącznie zawdzięczanej, postrzegalności siebie, świata i życia. Ten tomik będzie pokazywał, jak ze sposobu „konfrontowania słów”, ich dziwienia się sobie, rodzą się nowe byty. Prawidłowość jest następująca: aby rewaloryzować to postrzeganie, powiększać lub nawet rewidować jego pola semantyczne, musimy zacząć od języka, czyli od szablonu, w jakim zamykamy nasze racje, prawdy i utarte przekonania. Ten szablon zaś kryje także inne warianty, a w nich to, co potencjalne lub przycupnięte w cieniu.
No, to była przedmowa...
Tekst ten chce być recenzją tomiku, Kaliny Kowalskiej, jaki się właśnie ukazał nakładem własnego „wydawnictwa jednego autora”. Tytuł zbioru:Światło. Już po raz drugi Kalina wymyśla swoją książkę od „a” do „zet”, łącznie z jej kształtem typograficznym i graficznym. W tym outsidertswie jest nie tylko osobliwa determinacja, jeszcze bardziej poczucie własnej osobności i samotności, niezależności i dystansu wobec „rynku poetyckiego”. Autorka nie jest „zwierzęciem stadnym” – to czuje się na każdym kroku jej poczynań i zachowań.
Ten tomik zaskakuje. Jest inny od poprzedniego i od czekających nas, a wspomnianych łupków, jakby ulokowany w innej, bardziej tradycyjnej dykcji, a jednak też nieszablonowy i sytuujący się poza ramami dotychczasowych naszych skojarzeń.
Jest to „trzydzieści par wierszy”. Każdy utwór ma swój osobny, króciutki prolog, swego dobosza poprzedzającego „tekst właściwy”. Dla przykładu zacytuję, na chybił trafił, jednego takiego „bliźniaka”:
Prolog nr 16:
nieważne jak pojmujesz
akt przechodzenia drogi
droga i tak przechodzi
twoje pojęcie
I związany z tym wiersz pt. eneida:
klimat Lacjum jest ciepły zatrzymamy się w Tivoli
w ogrodach rodziny Farnese z ponad setką fontann
będziemy tworzyć malowniczy antyczny krajobraz
potem wrócimy do naszej willi przy Via Appia
musimy odetchnąć od zgiełku Żulietto ułożyć się
na rozgrzanej ziemi w rozleniwionych pozach patrycjuszy
wtedy powstanie wiersz popołudniowy
rozgrzany powoli jak kulki winogron
wypełni nam usta słodkim sokiem
podobno w Lacjum osiadł Eneasz po powrocie
do świata żywych i tu po raz kolejny próbował
zapomnieć o Troi ale jego spojrzenie wędruje nadal
jak wydłużony cień ręki wkrada się teraz pod moja tunikę
Proszę zauważyć: ten klimat sjesty po żmudnej drodze, to podrzymskiedolce far niente, które przynosi ulgę, ta odwieczna pointa każdej wędrówki i walki: kobieta jest wytchnieniem bojownika między jedną bitwą a drugą. Klasyczny erotyk, ale w jakiej oprawie osadzony! I w jakim klimacie! I w jakiej kulturowej „wieczności”. Zacytowany prolog jest dla tego wiersza jego równoczesnym morałem o „przecinaniu się” czasów, miejsc, sytuacji
Żulietta... Ona występuje w każdym utworze, do niej są adresowane te wiersze. Z nią prowadzą rozmowę. Nie wiemy, kim jest. Nie wiemy, skąd się wzięła. Ona, jak Orfeusz, prowadzi swoją Eurydykę przez miejsca i czasy, zawsze i wszędzie. Wciela się w rozmaite konteksty i dekoracje kulturowe, w symbole i odniesienia, nastroje i spleeny pełne jakiejś dziwnej wędrówki do Graala wypełnione go winem pragnienia i nienasyconej tęsknoty.
To wszystko dzieje się w tyglu absolutnie zamierzonej i fantazyjnej eklektyczności. W pejzażach antycznych i mitologicznych, w krajobrazach anglosaskich, germańskich, romańskich, iberyjskich, arabskich, afrykańskich... Zuluskich i kozackich. W tle pojawiają się Baudelaire, Rilke, Marquez, Jones, Sandemo... Nawet Amicis i Clint Eastwood. I rytmy Buena Vista Social Club. I Chagall, i Vermeer. I Chopin, i Gałczyński…
A skalę wyrafinowania i finezji niechaj zobrazuje chociażby ta strofa:
wiem że to ty Żulietto poznałam cię po ildefonsach
spod dorożkarskiej peleryny wystają twoje konstanty
i choć prosiłam o kapitana dalekomorskiej żeglugi
musiałeś się ubrać w poetę i wpłynąć na wielorybie
w ten wiersz z zieloną gęsią skórką który mnie teraz łaskocze
we wszystkie wyspy szczęśliwe
...w ten wiersz... tak, często pojawiają się tu wątki autotematyczne. Poezja jest biocenozą tej poezji; przestrzenią, w której te wszystkie antypody mogą się spotkać i wymieszać jak w mikserze, przekroczyć wszelkie granice logiki, porządku linearnego, temporalnego, historycznego, geograficznego, kulturowego... tu jest tygiel... tu w jednej kropli wiersza spotykają się nie realia, lecz symbole, klimaty, aury, memy naszego kodu lekturowego, cała ta genetyka, jaką dziedziczymy ze wspólnego imaginarium sztuki.
Nie wiedziałam że są we mnie / ukryte światy – wiersze / jak znaki wodne / widoczne dopiero pod światło – tu znajdujemy źródło tytułu tej książki. Wiersz wyzwala ten deszcz symboli, w nim wszystko staje się możliwe, a nawet wiarygodne. Oniryczna fantasy zakorzeniona z jednej strony w konkretnych faktach, z drugiej – w amalgamacie i oparach freudowskiego introwertyzmu.
Ten tomik to zbiór wierszy erotycznych. Od początku do końca. Wydawałoby się, że tyle wieków po Safonie nic już nas w tym gatunku nie zaskoczy. A jednak Kalina Kowalska odnalazła nowa dykcję i nowy ekran, na którym pokazuje nam swoją namiętność. Niezwykle wyrafinowaną i rozgorączkowaną, a jednak bardzo subtelną, pozbawioną całego tegohardcore’u, do którego już przywykliśmy w literaturze. Bo to jest namiętność wysoce intelektualna, skupiona nie tyle na ciele, co na emocjach dziejących się w przestrzeni egzystencjalnej. Miłość, śmierć, samotność, alienacja, ból rozterek i niepewności, paradoksy istnienia, mroki losu, zagadki transcendencji, szamotanina nadziei i zwątpień, pytania o tożsamość, o drogę i cel...
Ja głównie czytam te erotyki jako głos łaknienia. Bohaterka tych wierszy przeżywa także „lirykę roli” – jej różne wcielenia to swoista gra z własnym bagażem symboliki i najczulszymi miejscami we własnej „pamięci kulturowej”. Zastanawiam się w ogóle, czy ten cykl mógłby narodzić się w pościeli. Nie, raczej nie. Raczej w bibliotekach, salach koncertowych, kinowych, teatralnych... Teoria sublimacji? Tak, w dużej mierze tak. Ale tym razem rozpalona do białości i pełna „snów pejzażowych”, tzn. takich, które budują w wyobraźni stałe symbole, które potem jak znaki drogowe pchają nas ku wigorowi życia i wytyczają jego atmosferę.
Ten cykl byłby zwykłym zbiorem erotyków, gdyby nie wrodzona nieszablonowość Kaliny Kowalskiej i jej inteligencja poetycka. Tajemnica także – jak zazwyczaj – kryje się w języku. To nowa wyobraźnia, nowa wizyjność i nowy timbr. Również wyrazisty temperament literacki, oryginalność pomysłów, skojarzeń, wielce inteligentnych „fabularyzacji” przekazu refleksyjnego. I całkowita „pozastadność”.
Kowalska wydeptuje od debiutanckiego tomiku własne ścieżki. To zdarza się tylko autorom wyrazistym i wyjątkowo utalentowanym. Co zdarzy się jeszcze tej Autorce? Myślę, że będzie nas każdym swoim tomikiem zaskakiwać.
Na zakończenie chcę jeszcze odnotować ładny, nietypowy kształt tomiku i ciekawe ilustracje fotograficzne towarzyszące każdemu wierszowi (autorką zdjęć jest Bożenna Bielska); projekt okładki wykonała sama Kalina i cały tomik to niemal, jak już wspomniałem, „przedsięwzięcie domowe”, choć mające wszelkie cechy produktu profesjonalnego. To także poniekąd manifestacja niezależności poetki wobec istniejącego „przemysłu poetyckiego”, co pięknie rymuje się z jej rogatym charakterem i mocną osobowością.
Dla mnie ten tomik jest wydarzeniem o cechach wybitności!
Kalina Kowalska Światło, książka zaprojektowana i wydana nakładem własnym, Lublin 2012, s. 68
Źródło: http://www.pisarze.pl/recenzje/2231-leszek-zulinski-swiatlo-slow-i-snow.html
Polecane
- 0 Komentarze
- Nowy komentarz