Beata Golacik

"Oddychaj wierszem. Poezja bez pretekstu" - Marek Rapnicki o "Złodziejce głosu" Kaliny Kowalskiej

Oddychaj wierszem. Poezja bez pretekstu


                                                             Jest tak jak powinno być. Słowa ciekną jak liście, krople deszczu na parapecie, woda w strumieniu. Znikają na brzegach wersów niczym tropy zwierząt. Poeta (-ka) pisze wierszem, bo poeta nie umie inaczej. I do wierszy nie potrzeba, jak najczęściej bywa, żadnego pretekstu: sztuki, zawiedzionej albo szczęśliwej miłości, ważnego wydarzenia bądź innej literatury. Kalina Kowalska (Beata Golacik) oddycha wierszem, na szczęście od czasu do czasu obsługuje też swój elektrokardiograf, czyli komputer. Wtedy powstaje książka.


  „Złodziejka głosu” zawiera nowe wiersze połączone w kilka cykli. Ale jest coś, co spina je wszystkie. Dykcja. One mają w sobie to wszystko, co poezję czyni unikalnym sposobem porozumiewania się ludzi. Utwory Kaliny Kowalskiej (niezwykłe imię, zwykłe nazwisko!) pełne są tej jedynej elektryczności, i to w odpowiedniej dawce, która sprawia, iż jej słowa nie spalają czytelnika na popiół, ale wprawiają go w niezwykły stan dostępu do brzegów tajemnicy. Elektryzują, po prostu. Między ciałami naelektryzowanymi przeskakuje iskra, tak uczy fizyka. Zjawisko to zna jednak i poezja. W tej książce dowodów bez liku.


  (…) jeśli zabiorę głos, już go nie oddam… - lojalnie uprzedza poetka już na wstępie. „Złodziejka głosu”, hmm, złodziejka głosu nie dość, że pozbawia nas języka w gębie, to jeszcze kradnie spokój. Bo do wczoraj wydawało się, że słowa między sobą nie mogą więcej. Więcej zmieścić. A tu przepastne przestrzenie. Wrzosowiska i odłogi. I podróże do kresu samozrozumienia. Co wiersz to zaskoczenie, małe olśnienie. „Z dziennika podróży”, „Obecność”, „Klangor”, „Ciebie pełna”, płyną sobie te krótkie inwokacje i zamyślenia. I tęsknota, dużo tęsknoty. Rośnie waga słów, rosną prawa poezji, która jest jedynym i cudownie nieskutecznym lekarstwem na samego siebie. Uspokój mnie, słowo./ Napisz mi równy oddech (…) – prosi poetka. Bezskutecznie, na szczęście. Poetka musi być podrażniona, chwilą, światłem, wspomnieniem. Inaczej – milczy! A tak mamy piękną książkę. I możemy powiedzieć za podmiotem lirycznym: Chodzę, chodzę za tobą, bo mi za tobą dobrze (…) (Z dziennika podróży).


  Jak w Kanie Galilejskiej, najlepsze zostanie na koniec. Samo gęste. Poemat „Z jaskrawości jego” poświęcony Edwardowi Stachurze. Porywający. Intymny i dyskretny. A mnie się wydawało, że tylko chłopaki kochają Steda, i wspominają go na rozstajach świata, odkąd odszedł w cudne manowce słynnego dnia 24 lipca 1979 roku, we wtorek. Szedłem wtedy podkieleckim  bezdrożem z Grzybowej Góry, z wykopalisk, do Skarżyska Kościelnego na autobus. Plecak miałem pełny tej śmierci. Nie myślałem, że kiedyś przeczytam:

(…) a ty stanąłeś przede mną taki

jasny, głodny. Pocałowałeś mnie nieoczekiwanie,

tak swobodnie zgarnąłeś do ust, jakbyś od dawna

miał do tego wyłączne prawo.

 

                              (Misa poganina z Missa Pagana)

 

  Sen, to tylko sen, ale jak intensywny! Tych kilka tekstów połączonych nieskrywaną bliskością ze Stachurą przekonuje, że istnieje świętych obcowanie, a piętno przeczytanej literatury odciska się na  nocach i dniach pokornych następców. Naprawdę, wzrusza ten liryczny pokłon. I przekonuje.


(…) Nie piszę też. Wypełniam najwyżej/ co dziesiąty wers. Więcej tu pustego. Bo wszystkie wersy to jest gadulstwo. Co dziesiąty – poezja. Książkę otwiera i zamyka zdjęcie autorki. Idzie przez swój ukochany krajobraz. W środku jest godzina. Wypełniona głosem Kaliny Kowalskiej. Czyta nam ulubione wiersze. Milczy nam życie. I odchodzi. Zostają wiersze. Jak atrament niemożliwy do starcia ze skóry. 




Źródło: Almanach Prowincjonalny Nr 25/2017, str. 143

Od 2 do 10000 znaków